Wytwórnia prawdopodobnie się rozwinęła, skoro w 1935 r. sprzedawała swoje wyroby w 10 punktach poza wytwórnią, w tym we Wrzeszczu, Oliwie i Sopocie. 3 W 1935 roku Georg Mix sprzedawał swoje wyroby nie tylko przy Długim Targu, ale także w 10 innych punktach na terenie Gdańska, Wrzeszcza, Oliwy, Sopotu i Stogów.
Przemysł, jakim jest k-pop, funkcjonuje na pewnych określonych zasadach. Jedną z koronnych zasad przy formowaniu zespołu jest wybranie jego wizerunku, a co za tym idzie niszy, w której będzie funkcjonował. Dla formacji kobiecych popularną niszą jest aegyo - przesłodzony wizerunek grzecznych dziewczynek, w którym specjalizują się grupy takie jak np. Girls' Generation. Pewną wariacją na temat aegyo jest grupa Orange Caramel, której cukierkowaty wizerunek przywodzi na myśl raczej lolity, a nie grzeczne dziewczynki. Macierzysta formacja Orange Caramel - After School to z kolei wzorcowy przykład koreańskiego ostrego wizerunku. Ostrego w granicach przyjętej tam konwencji. Według amerykańskich standardów to niemal zakonnice, ale w Korei Płd. często porównuje się je do Pussycat Dolls. Co trochę mnie irytuje, bo tę amerykańską grupę uważam za sabat pasztetów (z wyłączeniem Nicole Scherzinger). Nie oszukujmy się, chociaż przyjęte konwencje z pozoru trzymają w ryzach seksualny wizerunek kobiet na scenie, to jednak i w jednej, i w drugiej stylizacji chodzi o to, by przykuwać oko męskiej części widowni. Zdarza się, że jakiś wykonawca wykroczy poza niepisane ramy tych konwencji. Dla zespołu Secret przybrana jednorazowo nieco śmielsza stylizacja oznaczała spotkanie się z falą krytyki konserwatystów. Z kolei taka HyunA z eksploatowania własnej seksualności uczyniła sens swojego scenicznego solowego istnienia, za co przez wielu została znienawidzona. Jest jednak grupa, której podobne, a nawet śmielsze, brewerie do tej pory uchodziły na sucho. Ba, trzeba powiedzieć więcej - pomimo licznych kontrowersji, śmiałego wizerunku oraz towarzyszących plotek i nie tylko plotek - grupa ta odniosła spory sukces w mainstreamowych mediach. Zamiast stać się obiektem ciskania kamieniami, dla wielu stała się idolkami. Oczywiście mowa o formacji Brown Eyed Girls. Jak koreański kwartet tego dokonał? Po pierwsze, silniejszych treści w wideoklipach używa przede wszystkim jako środka wyrazu artystycznego, a nie jako prymitywnego "nęcenia cycem". Po drugie, silnym obrazom towarzyszy równie silna, wyrazista muzyka, która nie próbuje chować się za plecami wideoklipu. Czego dowód znajdziecie poniżej. Niesamowite połączenie estetyki disco z symfonicznym brzmieniem i silnymi wokalami, nie tylko nie próbuje ukryć się za mocnym i przyciągającym uwagę teledyskiem, ale w dodatku toczy z nim walkę o widza. Walka jest na tyle zażarta, że przy pierwszym obejrzeniu klip wydaje się gryźć z utworem. Rzadko kiedy słyszy się, żeby tak przebojowa i żywiołowa piosenka naraz prezentowała równie szeroką i pełną gamę walorów muzycznych. Już sama warstwa kompozycji powinna zebrać swoją dolę oklasków, chociażby za to jak płynnie przechodzi pomiędzy spokojniejszymi budującymi napięcie segmentami zwrotek a eksplozją dźwięku w refrenie. A to wciąż mało, bo równie ważna jest inteligencja w użyciu poszczególnych instrumentów, czy też sama wrażliwość muzyczna uwypuklona chociażby właśnie w budowaniu napięcia poprzez twarde, rytmiczne, militarnie brzmiące i budzące niepokój dźwięki. Na to wszystko nakłada się zabójczo wykorzystany wokal, który już silnej kompozycji nadaje dynamiki i mocy w brzmieniu, słowem - impetu. Jednocześnie, przy całym natłoku dźwięków atakujących nasze uszy, utwór nie popada w kakofonię. Ale pozostaje jeszcze kwestia teledysku. Tu dopiero jest ciekawie. Już samo poruszenie wątku totalitarnych represji jest posunięciem odważnym. Pamiętajmy, że dla wielu z nas widok armatek wodnych i policyjnych kordonów kojarzy się głównie z odległymi (to już ponad 20 lat) czasami PRL-u. No chyba, że ktoś się udziela na piłkarskim młynie albo wyjazdach, wtedy takie sceny są mu nieco bliższe. Ale nie będę tutaj pastwił się nad naszymi domorosłymi miłośnikami praktyk totalitarnych, bo na dobrą sprawę nawet bliski geograficznie relikt ustrojowy - Białoruś - nie maluje się w naszej wyobraźni w równie czarnych barwach, albo przynajmniej nie poświęcamy mu tyle uwagi, by mógł się silnie kojarzyć z takimi obrazkami. My jednak mówimy tutaj o wideoklipie nakręconym w Korei Południowej, która od północy graniczy z szalonym totalitarnym reżimem Kim'ów. Projekty atomowe, strefy zdemilitaryzowane będące najsilniej zmilitaryzowanym skrawkiem ziemi na globie i część większego narodu cierpiąca głód i ubóstwo pod dynastią maniaków własnej wielkości. A przecież jeszcze dalej czają się Chiny. Mało? Sama Korea Południowa długo nie była rajem na Ziemi. Najpierw 35 lat japońskiego zaboru, potem rozbiór kraju decyzją podłych, złych sowietów i szlachetnych wybawicieli spod amerykańskiego sztandaru. Tych samych wybawicieli, którzy przez kolejne 40 lat tolerowali różne formy wojskowej dyktatury, pod wieloma względami niewiele różniącej się od swojego północnego odpowiednika. Ustawiony w takim kontekście, ten teledysk ma o wiele silniejszy wydźwięk. Tym bardziej, że nie powinien być traktowany dosłownie. Dyktator i jego podwładni są tylko metaforą na... męskiego odbiorcę tego klipu. Po jednej stronie mamy wyzwolone kobiety, które śpiewają o pożądaniu jakie odczuwają do nich mężczyźni i nieprzekraczalnej niewidocznej barierze, która nie pozwala samcom dać upustu ich żądzom. Po drugiej stronie stoi i gapi się na nie anonimowy tłum mężczyzn bez twarzy, za każdym z tych kasków może czaić się facet, który właśnie ogląda ten klip. Każdy z nich jest anonimowym widzem, częścią tłumu, bez własnej woli i odwagi by się wyłamać, staje się częścią systemu, który zniewolił kobiety z pozostałych ujęć. Niewola ta jest oddana w niezwykle plastyczny sposób. Gain siedzi ze związanymi dłońmi na krześle, jest zdominowana przez górujący nad nią i zamykający obraz łuk. Ponadto jest niewolnicą obrazu. Widzimy ustawiony przed nią monitor, który nieustannie pokazuje jej twarz. Może ona do woli odwracać się, uciekać ze wzrokiem, kamera cały czas podąża i koncentruje się na jej twarzy. Ku uciesze widza jej wizerunek jest brudny, zbrukany, upodlony. JeA jest przywiązana do drewnianej konstrukcji unoszącej się na wodzie, całkowicie bezradna i zniewolona, nawet gdyby uciekła, na jej nodze jest branzoletka lokalizacyjna. Jest całkowicie oddana na łaskę i niełaskę żywiołu, ale i obserwującego ją z góry pana. Jednocześnie jej stylizacja jest najsubtelniejsza spośród wszystkich kobiet. Ma być tą bezwolną, uzależnioną od mężczyzny kobietą, która bez jego pomocy nie przetrwa. Miryo pozornie ma daną swobodę głosu, jej wizerunek jest schludny, estetyczny - oficjalny, a wypowiedzi schowane za fasadą uprzejmości. Ale jednocześnie jej ręce pozostają związane, a mikrofony nasłuchujące każdego jej słowa same stanowią formę opresji. Cała scena sugeruje, że nie liczy się, co kobieta sama ma do powiedzenia. Ona ma być jedynie narzędziem wypowiadającym słowa, które ułożył kto inny, ku uciesze pozbawionych emblematów - anonimowych - mikrofonów. Najciekawsza jest scena Narshy. Z pozoru zaprzecza całej idei tego klipu - to kipiący seksapilem zwierzęcy taniec, uczta dla samczego oka. Ale właśnie - trzeba zauważyć, że jej niewolą jest pomieszczenie-klatka i sam ruch. Miejsce po którym się porusza jest wybiegiem, a swoboda ruchów została jej dana tylko po to, by mogła nimi cieszyć wzrok widza. Do tego błyskające flesze, kocie ruchy, kot w teledysku i miauczenie... Catwalk to przecież angielskie określenie na wybieg dla modelek. Same słowa refrenu sugerują, że kobiety mają do zaoferowania coś więcej niż swoją zmysłową, seksualną powierzchowność. W zamian proponują swoją muzykę, odczuwaną poprzez owy szósty - emocjonalny - zmysł, który pozwala odbierać bodźce poprzez barierę nieprzekraczalną dla tradycyjnego zestawu pięciu zmysłów związanych z cielesnym pożądaniem. Mężczyźni pod wpływem muzyki ulegają przemianie, odrzucają hełmy, zyskują twarze a z nimi własne emocje i myśli, które pozwalają im podejmować decyzje za siebie i obrócić się przeciwko dyktatorowi/systemowi. Osobiście nie mam nic przeciwko takim feministycznym manifestom, jeśli mają one jakiś określony cel, a nie są zbiorem gorzkich żali w stylu: "Chcę mieć tak samo jak ty, tylko na innych preferencyjnych zasadach, bo ja jestem pokrzywdzona. I nie waż się mnie patronizować szowinistyczna męska szujo!". W tym wypadku chodzi o konkret - słuchaj tego, co mam do przekazania poprzez muzykę, a nie każ mi się wygłupiać dla własnej uciechy. Co moim zdaniem, jak długo kobieta ma coś do powiedzenia (a nie "żałuję, że cię znałam, żałuję, że ci dałam"), jest bardzo słusznym podejściem, bo nie wyklucza także miejsca dla atrakcyjnych kobiet nie mających nic do powiedzenia, ale za to dobrze wyglądających. Jedyne, co budzi moje wątpliwości, to skuteczność manifestu. Przecież na dobrą sprawę, do jego przesłania trzeba dotrzeć przebijając się najpierw przez warstwę tego, z czym teledysk zdaje się walczyć - grupę seksualnie zniewolonych kobiet ku rozkoszy oczu przeciętnego męskiego widza. Mam wrażenie, że sami twórcy teledysku zdają sobie sprawę z niskiej skuteczności swojej metody, bo przecież klip kończy się tym, że tłum anonimowych mężczyzn rzuca się na kobiety. BONUS Ja zakończę podobnie, dodając link do telewizyjnego występu live, który jest równie porywający.
Wawel walczy ze wzrostem kosztów. Spadek wskaźników finansowych w I kwartale 2022 w porównaniu do I kwartału 2021 wynika zasadniczo ze spadku marży brutto, co bezpośrednio wiąże się ze wzrostem cen surowców, opakowań, energii i wynagrodzeń na poziomie kosztu wytworzenia - podała spółka w raporcie. Szukasz magazynu do wynajęcia.
Brody Dalle urodziła się 30 lat temu w Melbourne jako Bree Leslie Pucilowski. Z domu uciekła w wieku 16 lat, razem z liderem Rancid, Timem Armstrongiem. Burzliwe punkrockowe małżeństwo i tak przetrwało długo - aż do lipca 2003 roku, kiedy magazyn "Rolling Stone" opublikował zdjęcie Brody całującej się z frontmanem Queens Of The Stone Age, Joshem Homme. Jest z nim do dziś. Nowy rozdział rozpoczęła też w swojej artystycznej karierze - wraz z zespołem Spinnerette wydała w tym roku album, którym z pewnością narobi sporo hałasu. Na płycie i na scenie - szalona i pełna energii. Poza nią - dosyć nieśmiała. W rozmowie z serwisem zebrała się jednak na odwagę i opowiedziała o swojej nowej grupie, trudnym dzieciństwie i… polskim jedzeniu. Jesteś teraz w trakcie trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii. Przez ostatnich kilka lat nie koncertowałaś zbyt dużo. Brakowało ci tego? BRODY DALLE: Raczej nie, nie przepadam za koncertami. Wolę pracować w studiu. Od czasu rozpadu The Distillers w twoim życiu wiele się zmieniło. Czy znalazło to swoje odbicie w muzyce? W pewnym sensie tak. Na pewno te wydarzenia sprawiły, że mam o czym pisać w Spinnerette. Kilka lat temu brytyjski "Guardian" pisał o tobie: "ta dziewczyna to przede wszystkim mocne brzmienie i furia". Czy te słowa wciąż są aktualne? Ciężko mi powiedzieć. Nie potrafię siebie obiektywnie ocenić, musiałby to zrobić ktoś inny. Wiem na pewno, że kiedy wychodzę na scenę, wciąż mam w sobie ten sam ogień. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Niektóre rockowe wokalistki przyznają, że macierzyństwo działa na nie uspokajająco. Mnie to nie dotyczy [śmiech]. Bardzo nerwowo reagujesz na opinie, że twoi życiowi partnerzy mają wpływ na twoją muzykę. Nie posunąłbym się tak daleko, żeby porównywać okładki debiutanckich krążków Spinnerette i Queens Of The Stone Age, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nad całą płytą unosi się duch "Songs For The Deaf". Pytasz, czy mój mąż napisał moje piosenki? Wiem, że tego nie zrobił. Prawda wygląda tak, że na tej płycie prawie w ogóle nie grałam na gitarze. Większość partii tego instrumentu zarejestrował Alain Johannes, który ma bardzo podobny styl gry do Josha. Dotyczy to również pracy w studio. Wiesz, oni znają się od lat i wielokrotnie pracowali ze sobą, więc tych podobieństw na pewno jest więcej. Mogłam się spodziewać, że w jakimś stopniu będzie to przypominało Queens Of The Stone Age, ale na współpracę z Alainem zdecydowałam się dlatego, że dzięki niemu moje piosenki miały szansę stać się bardziej wysublimowane. W Distillers stawialiśmy przede wszystkim na prostotę i agresję, ale w przypadku Spinnerette zdecydowałam się na coś bardziej zróżnicowanego. Ja naprawdę lubię muzykę Queens Of The Stone Age, ale to nie oznacza, że chcę brzmieć jak oni. "Spinnerette" to dopiero debiut i na kolejnej płycie chcę nagrać jeszcze inną muzykę. Wspomniałaś o tym, że już nie grasz tak dużo na gitarze. Jak się z tym czujesz? To zależy - czasami dobrze, a czasami bardzo mi tego instrumentu brakuje, zwłaszcza na scenie. Czuję się wtedy w pewnym sensie naga. Ale możesz się bardziej skoncentrować na śpiewaniu. Czy przed sesją nagraniową Spinnerette brałaś jakieś lekcje? Nie, nigdy w życiu nie brałam lekcji śpiewu. Zaczęłam śpiewać w wieku 13 lat, ale muzyka Distillers wymagała trochę innego podejścia. Dodatkowo, duża liczba koncertów jakie graliśmy sprawiła, że zawsze miałam jakieś problemy ze swoim głosem. Wszystkie płyty Distillers były nagrywane zaraz po powrocie z trasy. Przed sesją nagraniową Spinnerette miałam długie wakacje, które trwały prawie trzy lata. Teraz znowu koncertuję i już na tym etapie mogę ci powiedzieć, że głos ewidentnie mi się spier*** [śmiech]. Na żywo Spinnerette brzmi przez to dużo ostrzej. Dlaczego na pierwszy utwór Spinnerette musieliśmy czekać prawie dwa lata? W tym czasie zmarł mój ojciec, Alain stracił żonę, zdecydowałam się też zakończyć współpracę z wytwórnią i rozpoczęłam poszukiwania nowej. Potrzebowałam nowego menedżera. Do tego doszły moje obowiązki względem mojej córki i męża. Oprócz tych "życiowych" spraw, spędziliśmy też mnóstwo czasu robiąc mastering płyty, który przeciągał się niemiłosiernie, bo cały czas dodawaliśmy kolejne kawałki. Tak się dzieje, jak zbyt długo zwlekasz z nagrywaniem płyty. Skoro wspomniałaś o rozstaniu z wytwórnią Sire, chciałbym się dowiedzieć dlaczego postanowiłaś rozpocząć współpracę z niezależnym labelem. Sprawa jest prosta - Sire nie spodobała się moja płyta. Stwierdzili, że ta muzyka za bardzo różni się od tego, co grali Distillers. Jednocześnie były też naciski, żebym poszła bardziej w stronę popu. Wydaje mi się, że nad tym wszystkim zaważył również aspekt ekonomiczny - nie mieli wystarczającą ilość pieniędzy, żeby zorganizować promocję albumu. Nie wiedzieli co ze mną zrobić. Wielkie wytwórnie nie potrafią się dostosować do wymogów rynku, który przez ostatnich kilka lat drastycznie się zmienił. Pracownicy tych wytwórni to idioci. Cały czas robią rzeczy, które nie mają już znaczenia. Nie chcę być z tym kojarzona. To dlatego EP-ka "Ghetto Love" ukazała się tylko w formie cyfrowej? W tym przypadku zaważył fakt, że chcieliśmy wydać ten materiał możliwie jak najszybciej. Postanowiliśmy rozpocząć współpracę z firmą Topspin Media, która specjalizuje się w sprzedaży muzyki w formie plików. Pobierają za to jakiś procent od sprzedaży, a ty możesz rozprowadzać materiał za pośrednictwem swojej strony internetowej. Nie zdecydowaliście się na wydanie od razu pełnej płyty. Czy dlatego, że chciałaś sprawdzić, jak ludzie zareagują na Spinnerette? Nie, nie traktowałam tego w ten sposób. Chodziło raczej o to, żeby fani dostali w końcu coś od nas. Część na pewno miała już dość czekania na nasz debiut. W jednym z wywiadów powiedziałaś, że Spinnerette to tak naprawdę tylko ty i muzycy, którzy Ci pomagają… Chodziło mi o skład koncertowy. Nie chcę, żeby powtórzyła się sytuacja z ostatnim wcieleniem Distillers. Zwalnianie ludzi i szukanie nowych na zastępstwo to naprawdę trudna sprawa. Teraz, kiedy jestem już trochę starsza, staram się unikać takich stresujących sytuacji. Czy to dlatego zdecydowałaś się kontynuować współpracę z Tonym, który grał też w Distillers? Nie, Tony był dla mnie bardzo naturalnym wyborem. To świetny gitarzysta i jeszcze lepszy przyjaciel. Choć prawdę powiedziawszy pierwszym muzykiem, z którym zaczęłam grać był Alain. To on ściągnął do Spinnerette Jacka Ironsa. Co ciekawe, pierwszym perkusistą miał być Jon Theodore z The Mars Volta, ale niestety nic z tego nie wyszło. Spinnerette według ciebie to dość karkołomne zestawienie niebezpieczeństwa i słodyczy. Nie bałaś się, że starsi fani Distillers znajdą w twoim nowym zespole tylko lukier? Jeżeli tak, to jest to tylko i wyłącznie ich problem. Na to już nic nie poradzę. Gdyby nie to, że spotkałam Alaina, Spinnerette pewnie byłoby w jakimś stopniu rozwinięciem formuły Distillers. Teraz to jest wypadkowa naszych gustów muzycznych. Nie będę ukrywała, że on miał na mnie ogromny wpływ. Utwór "Sex Bomb" zadedykowałaś Wandzie Jackson. Co zafascynowało cię w jej historii? Ten kawałek nie został napisany specjalnie z myślą o niej. Zadedykowałam "Sex Bomb" Wandzie podczas jednego z koncertów. Kocham jej piosenki i głos, który moim zdaniem jest jednym z najlepszych w historii muzyki popularnej. Problem polega na tym, że Wanda nie zdobyła należnego jej szacunku. Większość moich fanów do tej pory nie pojęcia kim była. Jeżeli uda mi się sprawić, że przynajmniej kilka osób zainteresuje się jej twórczością, to będzie to sukces. Przyznałaś, że teksty do nowych piosenek to w pewnym sensie osobiste egzorcyzmy, przy pomocy których próbujesz zmierzyć się ze swoimi problemami. Tak. W swoim życiu doświadczyłam wielu złych rzeczy. Mój biologiczny ojciec molestował mnie seksualnie jak byłam dzieckiem, a w wieku 15 lat miałam niezbyt miłe przygody z wymiarem sprawiedliwości. Wychowywała mnie matka, która nie miała pieniędzy i cały czas kombinowałyśmy, żeby związać koniec z końcem. Po kilku latach jako formę rekompensaty za to wszystko dostałam nawet specjalną zapomogę od rządu. Życie zawsze dostarczało mi tematów, o których mogłam potem pisać. Wiem, że nigdy nie uda mi się w ten sposób poradzić z wieloma sprawami, ale to i tak najlepszy możliwy sposób, by pozbyć się niektórych problemów. To wszystko sprawiło, że mogę lepiej wychowywać swoją córkę. Wiem, co powinnam jej zapewnić, a przed czym ją bronić. Dużo młodych dziewczyn traktuje cię jako swego rodzaju ikonę stylu. Kawałek Spinnerette znalazł się nawet na ścieżce dźwiękowej do pokazu mody Marka Jacobsa. Tak, to naprawdę mi schlebia. Wolałabym jednak, żeby ludzie kierowali się w życiu własnym rozumem, nie zapatrywali na innych. Jeżeli już muszą wzorować się na kimś, to powinni raczej zwracać uwagę na dobre cechy charakteru tej osoby. Na pewno czujesz teraz większą odpowiedzialność za to, co mówisz. Tak. I nie podoba mi się to, bo jestem artystką. Często muszę tłumaczyć ludziom co miałam na myśli, a tymczasem każdemu zdarza się czasami powiedzieć coś głupiego czy niekoniecznie poprawnego politycznie. Jestem dziewczyną, która wychowała się na punk rocku, a jak wiesz muzycy często pieprzą głupoty [śmiech]. Dalej uważasz, że największym punkrockowcem jest teraz Brüno? [śmiech] Pewnie, nie mogę się doczekać kiedy zobaczę ten film. To w międzyczasie możesz mi opowiedzieć o tym tajemniczym projekcie Josha, w którym bierze też udział John Paul Jones. [śmiech] Nie mogę. Już i tak za dużo o tym mówiłam. Jestem pewna, że jak coś więcej wypaplam, to Josh urwie mi głowę. Na pewno możesz sobie wyobrazić co z tego wyjdzie. Przyjedziesz ze Spinnerette do Polski? Bardzo bym chciała. Mój ojczym był Polakiem, więc od małego towarzyszyła mi polska kultura i jedzenie. W takim razie zapraszam i dziękuję za rozmowę.
238 views, 7 likes, 5 loves, 0 comments, 1 shares, Facebook Watch Videos from Manufaktura Słodyczy - Karmelowa Kraina Bydgoszcz: Zajączek co roku przynosi w koszyczku jakieś małe słodkości. Co wy
W tym roku wiosna szła do nas przez 100 zim i 50 jesieni. Mijała deszczowe doliny i góry śniegowe. Ale w końcu do nas dotarła! I to w jakim stylu… Do Wrocławia ta najbardziej wyczekiwana pora roku wkroczyła prawdziwie rozbujanym, muzycznym krokiem. 19. kwietnia Wytwórnia Filmów Fabularnych została oblężona. Zaatakowana przez tłumy spragnionych dobrej zabawy partyzantów, czekających na dobrą „bibę” i domagających się prostych dźwięków. I dostali, co chcieli; „ prezentuje” zbombardował nas gradem pozytywnych niespodzianek, w ramach powracającego cyklu koncertów z okazji (prawie) Pierwszego Dnia Wiosny. Zaczęło się delikatnie i tuptająco. Tak właśnie – bo tuptała widownia, i tuptał Bethel, który jako pierwszy zagrzał parkiet sceny wytwórnianej. Zagrali wszystkie znane kawałki, za które wrocławska publiczność ich wielbi, czyli Muzyka serc, Zabrali mi skrzydła czy Skafander. Grzesiek „Wlazi” Wlaźlak i Piotrek Zarówny tradycyjnie już kokietowali nastolatki swoim tańcem, po raz kolejny udowadniając, że urodzone z nich zwierzęta sceniczne. Kapela zaczęła dosyć duchowo, można by nawet powiedzieć „jęcząco”, ale potem było już tylko lepiej. Szybkie, rytmiczne utwory ska to jest właśnie to, co wynosi ich na wrocławskiej scenie coraz wyżej. Byle tylko nie potknęli się na eksperymentach ze zbyt spirytualistycznym dubem, a czeka ich iście trójkolorowa przyszłość. Gdy publiczność już poskakała, pośpiewała i napatrzyła się do woli, przyszedł czas na nieco spokojniejsze klimaty. Powiedziałabym wręcz… usypiające. Oto „objawienie” TV4, zwycięzcy programu „Nowa Generacja” – wrocławska kapela Lov. Cóż, mnie ten zespół zdecydowanie nie przypadł do gustu. Może sprawił to wokalista Andrzej Strzemżalski? Głos miał rzeczywiście ciekawy, i jak się postarał, to nawet zmysłową chrypkę zdołał wykrzesać. Szkoda tylko, że na scenie starał się wyglądać jak idol gimnazjalistek, Joe Jonas (nawet zginał się na ten sam bok…). Gdyby jednak zamknąć oczy, można by zasłuchać się w melodyjnym Wiem, który słusznie wywalczył im rywalizację do bursztynowego słowika w konkursie Sopot Festival 2009. Utwór jest melodyjny i dźwięczny, jak urocze, zaplanowane komercyjne dziecko Myslovitz, Wilków i Edyty Bartosiewicz. Podobnie Zakładnicy samotności – te wpływy są tak oczywiste, że aż denerwujące. Gdyby nie energiczny (naprawdę!) i już bardziej śmiały rock w utworze O t o n i e a, chyba bym usnęła na stojąco. Lov polecam jak najbardziej, ale w domowym zaciszu i przy kubeczku kakao, słuchane niezbyt głośno. Ale, błagam, nie dawajcie ich znowu na koncert z okazji pierwszego dnia wiosny…! Po tym lekko usypiającym występie miała przyjść kolej na mieszankę reggae, hip-hopu i dancehall, czyli Natural Dread Killaz. Publiczność podskakiwała z niecierpliwości, atmosfera stawała się gorętsza, a gdy na scenie pojawił się w końcu ubóstwiany Mesajah, w tan poszły biodra, a w ryk głosy. NDK zagrali jak zawsze – energicznie, wibrująco i radośnie. Nie zabrakło zapewnień o trwających pracach nad nową płytą, nawet usłyszeliśmy kawałek, który ma się na niej ukazać. Pozytywne zaskoczenie – wrocławscy nawijacze zaczęli coś kombinować z tanecznym latino! Słuchacze bawili się szampańsko, Yanaz szalał na scenie, Mesajah czarował uśmiechem, a paXon przekazywał rastamańskie przesłania. Kto na koncercie NDK jeszcze nigdy nie był, niech zapłonie rumieńcem wstydu i śpiesznie na taki pobieży, bo tam fajna „biba” zawsze jest. I tak połowa koncertu za nami. Teraz przyszedł czas na bardziej „zamiastowe” gwiazdy, takie jak Afromental. Ich muzyka ma wielu fanów, ale nie brakuje też zatwardziałych tradycjonalistów, którzy za twórczością żwawych chłopców z Warszawy nie przepadają. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy. Bo jak można się nie zakochać, widząc Wozz’a i Tomsona, wbiegających na scenę, przy akompaniamencie gitarki Barona i klawiszach Śniadego? Trudno tak zrelacjonować ich koncert w kilku zdaniach – tyle tam było szaleństwa, tyle rytmu i tyle melodyjnego rapu… Oczy z trudem nadążały za biegającym na całej scenie Wozz’em, a uszy eksplodowały od wpychających się tam dźwięków. Każde miejsce, na którym występuje Afromental, zamienia się w energetyczną bombę światła, muzyki i charyzmatycznego wokalu. Mają te swoje perełki koncertowe, by wymienić chociażby symboliczny pojedynek publiczności i zespołu pt. „zróbcie hałaaas!” Rozochocona widownia ochoczo podjęła wyzwanie, a i sama kapela nie próżnowała. Z niejaką melancholią muszę stwierdzić, że koncert nie miał żadnych słabych punktów. Szkoda tylko, że Pray 4 love nie było… Ale wszystkie pozostałe utwory zagrali tak, że nawet najbardziej konserwatywny fan rock’n’rolla bawiłby się jak na Przystanku Woodstock. O ile ich poprzednicy, NDK, co chwila sprawiali wrażenie, że są tu niejako z łaski i że może im się trochę nie chce, to Afromental dał z siebie 200 % normy. Słuchać ich muzyki z płyt to jedno, ale zobaczyć ich na żywo – to jest dopiero show! Stanowczo więcej takich koncertów, poproszę. I tak oto dotarliśmy do końca. Czy może raczej – wspaniałego początku końca, a może to był dopiero koniec początku? Przestałam się nad tym zastanawiać z chwilą, gdy na deski sceny WFF wkroczył Happysad. Muzyka dla każdego człowieka w każdym wieku. Regresywny rock z tekstami nie do podrobienia, z charakterystycznym wokalem i unikalnymi solówkami gitarowymi. Grali długo i wyśmienicie… Było trochę utworów z ich najnowszego krążka Mów mi dobrze, ale usłyszeliśmy też parę kawałków znanych chyba każdemu miłośnikowi ich twórczości - Zanim pójdę, Piękna czy Hymn 78. Ale czy warto wydać kasę i przejść się na ich koncert, zamiast spokojnie usiąść w domu i wysłuchać piosenek w lepszej jakości, bez krzyków widowni i poszturchiwania „pogowiczów”? Absolutnie, zdecydowanie, jak najbardziej… tak! Choćby po to, żeby zobaczyć przesłodkiego Kubę Kawalca, jak stoi niby taki nieśmiały ze swoją gitarką. Chociaż dlatego, żeby pośpiewać znane na pamięć teksty ich utworów, wespół z setkami innych szalonych fanów. A już najpewniej po to, by usłyszeć Undone, nie nagrane oficjalnie na żadnej ich płycie. Można tak stać i słuchać, i słuchać, i oglądać… …Aż nadeszła wiosna! Romantycznie i idealistycznie opowiadam się za wersją, że to właśnie ta cała pozytywna energia, jaka płynęła z Wytwórni Filmów Fabularnych, sprawiła, że długo oczekiwana przez wszystkich pora roku wreszcie do nas przyszła. Jak na pierwszy od kilku lat koncert z cyklu Pierwszego Dnia…, „ prezentuje” spisał się bardzo dobrze. Organizacyjnie było bez zarzutu, wrocławska kulturalna publiczność nie straciła honoru, a jestem pewna, że wielu nie-wrocławian będzie rozpowiadać w swoich miastach o chwalebnej tradycji, jaka powróciła do stolicy Dolnego Śląska. Zachęcałabym też, by na przyszłe lata organizatorzy nie bali się o frekwencję i odważyli się zapraszać zespoły, których nazwy pisze się naprawdę dużą czcionką. Jest czego wyczekiwać. Bo nie ma lepszego sposobu na świętowanie nadejścia wiosny, jak z muzyką w sercu. (tekst opublikowany w marcu 2010)
Wiemy, że w wytwórni produkuje się 80 ton słodyczy dziennie. Każdego dnia produkuje się 16 ton krówek. Obliczmy, jaki to procent: Wiemy, że żelki stanowią 30% masy produkowanych słodyczy. Obliczmy ile ton żelek produkuje wytwórnia: Wiemy, że wytwórnia każdego dnia wytwarza 3 tony wafelków, co stanowi 15% dziennej produkcji ciastek.
News Australijska raperka Iggy Azalea zaskoczyła słuchaczy ogłoszeniem, że podpisała kontrakt z Island Records w USA. Raperka jednak nadal związana będzie z brytyjskim labelem Mercury Records. Obie wytwórnie są częścią Island Def Jam Music Group. Teledysk do pierwszego singla Iggy „Work” zgarnął już 6 mln odsłon na youtube. Jej debiutancki album „The New Classic” pojawi się w sklepach jeszcze w tym roku. Iggy stwierdziła, że dołączenie do nowej wytwórni nie wpłynie na jej relacje z Gang Hustle i nadal będzie współpracować z TI, który pojawi się na jej albumie. Iggy Azalea – Work Popularne
Mnie pokaz słodyczy całkowicie przekonał do degustacji, a z manufaktury wyszłam z torebkami słodyczy w różnych smakach, które następnie zostały spałaszowane przez moich redakcyjnych
Jeśli macie ochotę zrobić dziecku niespodziankę i ... nieco pogrzeszyć, to może wybierzecie się na bezpłatne pokazy robienia słodyczy. Możecie również (odpłatnie) spróbować w tym własnych sił. Słodkie Czary Mary (w Poznaniu i Wrocławiu) umożliwią Wam to. Miśka była na takiej wycieczce z przedszkolem i wróciła z lizakiem, cukierkami i uśmiechem na twarzy. Szczerze to słodycze zachwycały mnie wizualnie, a smakowo mniej, ale ja nie jestem fanką tego typu słodyczy. Strona www też mnie zachwyciła - ach te zdjęcia! Markizy! Proporczyki! Panie w stylu pin-up girls! iI te słodkości! Zupełnie jak nie te czasy :-) Szczegóły na: A tu mały pokaz:
Firma "Karolina Mazek Tortasy - Wytwórnia Słodyczy" figuruje w rejestrze gospodarczym pod Numerem Identyfikacji Podatkowej: 6482654417. Przedsiębiorstwo ma numer REGON: 386240363. Siedziba firmy mieści się w miejscowości Gliwice w województwie śląskim. Działa na rynku od 2020 roku. Przedsiębiorstwo znajduje się na Juliana Ordona 1.
Ojciec mój Stanisław rodowity „tarnowian” zwykł był mawiać, gdy opisywane przez kogoś historie mijały się z prawdą, były zmyślone lub mocno podkoloryzowane, że ten ktoś opowiada niestworzone rzeczy – „ćmoje-boje”. Ocena ta wypowiadana była przez Ojca z pewną dozą lekceważenia samego ,,opowiadacza”, jako że Ojciec z natury surowy i łatwo wpadający w gniew w rzeczy samej uchodził za człowieka z charakterem, ważącego słowa i prawdomównego. Zatem na przekór temu ojcowskiemu powiedzonku postaram się, aby moje tarnowskie refleksje, aczkolwiek nie ujęte w chronologiczne ramy, były jak najbardziej zbliżone do realiów tamtych lat na tyle, na ile pozwala pamięć a opisywane osoby, miejsca i wydarzenia miały odbicie w ówczesnej rzeczywistości. Mój Tarnów z przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku to stara pożydowska kamienica przy Bramie Pilzneńskiej 3-5, gdzie się urodziłem, i do której wprowadzili się moi Rodzice Stanisław i Zofia z domu Materniak jeszcze w latach okupacji niemieckiej[1]. Trzeba dodać, że w rzeczywistości są to dwa przylegające do siebie budynki z numerami 3 i 5, posiadające jedną bramą wejściową i wspólną dla wszystkich klatką schodową. Po wyrzuceniu z niej Żydów z początkiem lat 40., Niemcy wprowadzali do mieszkań rodziny polskie, które przesiedlali z domów zajmowanych przez nich na urzędy okupacyjne. Tych Żydów, którzy nie chcieli dobrowolnie opuszczać swoich domostw Niemcy rozstrzeliwali także w ich własnych mieszkaniach. Tak było i na Pilzneńskiej Bramie 5. Na piętrze pod, trójką, zastrzelony został jakiś znaczący żydowski duchowny, który zatarasował się w swojej łazience. Jerzy Dumoń wspomina, że jego matka na widok krwi „w przerażeniu uciekła piętro wyżej i tam wpadła do pierwszego wolnego mieszkania”[2]. Zaraz po wojnie zaczęła działać w Tarnowie Komisja Mieszkaniowa, która to w 1946 r. oficjalnie przydzieliła mojemu Ojcu mieszkanie nr 2 w kamienicy pod nr. 3, jako lokal tymczasowy. Składał się on z „kuchni i 1 pokoi (!) wraz z przynależnymi do tegoż mieszkania innymi ubikacjami”[3]. Przydział mieszkaniowy został wystawiony przez urzędnika od spraw lokalowych na podstawie odręcznie spisanego na kawałku papieru zaświadczenia, w którym stwierdzał on swoim podpisem fakt zamieszkania pod tym numerem i określił wysokość stawki czynszowej: „czynsz za wymienione mieszkanie wynosi po 25 zł miesięcznie plus za wodę i śmieci”. Na podstawie takiego zaświadczenia wystawiana była tak zwana, karta czynszowa. Ojciec nigdy nie starał się o zmianę mieszkania, o co miała do niego pretensje i żal moja Matka, która przez całe swoje pracowite życie marzyła o jego zamianie na inne, bardziej słoneczne i w spokojniejszej dzielnicy miasta. Tu trzeba powiedzieć, że w latach mojej młodości dzielnica Zawale nie cieszyła się dobrą opinią. Rynek i przyległe ulice nazywano „dzielnicą cudów”, a po zapadnięciu zmroku raczej omijano ten rejon miasta z daleka. Dzisiaj patrząc z perspektywy lat i znając tamte realia wydaje się, że Ojciec nie będąc „partyjniakiem”, nie miał wtedy żadnych szans na zamianę mieszkania i myślę, że zdawał sobie z tego sprawę. Brama Pilzneńska jest uliczką bardzo krótką, a jej nazwa wywodzi się stąd, że niegdyś stała tu brama, przez którą wyjeżdżało się z Tarnowa na wschód do Pilzna, Przemyśla i Lwowa. Według opisu dawna Brama Pilzneńska należała wraz z Bramą Krakowską do najstarszych bram miasta. Na piętrze znajdowała się izba mieszkalna z zawieszonym obrazem Matki Boskiej, „obok bramy była furtka, a po obu jej stronach miały się znajdować baszty”[4]. Tyle historii. Dzisiaj ślad po starej bramie oznaczony jest na jezdni ciemniejszą barwą ulicznej kostki. Naprzeciw „mojej” kamienicy stoi budynek pochodzący z XVIII wieku oznaczony numerem 4 nazywany „domem kupieckim”, w którym dawniej zatrzymywać się mieli kupcy handlujący towarami i winem. Po wojnie mocno nadwyrężony zębem czasu straszył swoim wyglądem, ale był dla okolicznej dzieciarni miejscem zabaw, zarówno tajemniczym jak i niebezpiecznym. Mimo zakazów myszkowaliśmy po jego zakamarkach, szukając, skarbów. Przez kilka lat po wojnie, chyba do przełomu lat 50., parter budynku zajmował Żyd Omachel (!), który miał tam swój sklep z farbami oraz prowadził handel materiałami budowlanymi. Odremontowany z końcem lat 50., aż do 2008 r. mieścił internat żeński tarnowskiego Liceum Technik Plastycznych. Dziś stoi pusty, a jedynym śladem jego dawnej żywotności jest odrestaurowany na zachodniej ścianie budynku i podświetlany o zmierzchu – stary słoneczny zegar. Obok tego domu znajdował się plac, który przez długi czas zalegała kupa gruzu po rozebranym w 1945 r. zabytkowym budynku nr 2. Kamienica ta przed wojną stanowiła narożnik ulicy Żydowskiej. W kilkanaście lat później wraz z remontem ,,domu kupieckiego” zagospodarowano pusty plac oddzielając go od obu ulic stylizowanym murem i metalową bramą z herbem „Leliwa”. Teren ten oddano do użytku młodzieży z „plastyka”, która na dawnym gruzowisku posadziła dwa drzewa: kasztanowiec i klon. Teraz z okien mojego mieszkania spoglądam na ten stojący w środku starego miasta okazały, kilkunastometrowy już, drzewostan, który wiosną cieszy intensywną zielenią listowia klonu i biało-różowym kwiatostanem kasztanowca, a jesienią błyszczy lśniącymi, brązowymi owocami kasztana. Mój Tarnów z tamtych cielęcych lat, to także chłopaki z podwórka: Jurek Dumoń, Jasiek Kogut, Andrzej Rymek, Bolek Kuryś i rówieśnicy z ulicy Wekslarskiej, Lwowskiej, Bernardyńskiej, Franciszkańskiej, Szerokiej, między innymi Romek Batko, Romek Kornaś, Marian Rygiel, Gienek Krzemień, Henek Mazurkiewicz. Z niektórymi chłopakami zaczynałem, edukację w przedszkolu nr 2 przy ulicy Kołłątaja 14, a potem, jak na przykład z Wieśkiem Oraczem z ulicy Bernardyńskiej i Ryśkiem Schabem z Franciszkańskiej razem chodziliśmy do, podstawówek, najpierw do „Czackiego” a od 1952 r. do „Kopernika”. W I klasie przez kilka miesięcy nosiliśmy ze sobą specjalne do nauki pisania liter tabliczki z rysikiem. To była taka, podręczna mała szkolna tablica. Napisane białym rysikiem na czarnej tabliczce litery można było wymazać i pisać od nowa. Później pisaliśmy w zeszytach ołówkiem, a w końcu piórem z obsadką i tak zwaną, stalówką. Końcówkę pióra, czyli stalówkę maczało się w kałamarzu z atramentem, stąd palce uczniaków (i nie tylko) były zawsze poplamione na niebiesko, a w zeszytach często były „kleksy”, czyli plamy z atramentu. Na początku kałamarze nosiliśmy do szkoły w tornistrze, dopóki nie zdecydowano żeby jednak pozostawiać je w szkole. Szkolne ławki, w których siedziało się parami były zupełnie inne jak obecnie. Solidnie zbudowane miały lekko pochyłe blaty, które mogły być otwierane do góry lub zamocowane na stałe i posiadały w górnej części specjalny otwór na kałamarz i wyżłobienia na obsadki. Pod blatem była półka na zeszyty i książki. Pamiętam, że w klasie stała na trójnogu duża szkolna tablica, którą kiedyś niechcący strąciłem. Chryja była straszna, bo tablica pękła na dwie części. Oj! Dostało mi się wtedy, dostało. Edukację w Szkole Podstawowej im. Tadeusza Czackiego większość uczniów z klasy I a zakończyła w 1951 r. Wtedy to wskutek protestu rodziców, którzy nie zgodzili się z decyzją dyrektora szkoły o usunięciu z programu nauczania lekcji religii, dzieci ze, zbuntowanych klas rozmieszczono w kilku szkołach w Tarnowie. Naszą, trójkę i kilku jeszcze kolegów z klasy, dzięki zabiegom naszych mam, udało się przenieść do Szkoły Podstawowej im. M. Kopernika. Tu było już inaczej, bowiem placówka stanowiła zdecydowanie jedną z najlepszych szkół męskich w Tarnowie, w której pracowali znakomici nauczyciele-wychowawcy. Z sentymentem wspominamy wychowawczynię naszej klasy panią Świerszcz, która uczyła języka polskiego. Matematyki uczyły kolejno panie: Wróblewska, a od V klasy Pani Kalicka, biologii – pani Orłowicz, historii – pani Bobrowska a fizyki pan Plichta. Naukę religii prowadził ksiądz katecheta Emilian Fijałkowski. On to przygotowywał nas do I Komunii Świętej, którą przyjmowaliśmy w Katedrze, a następnie uczył ministrantury. W „Koperniku” lekcje religii odbywały się w szkole, a na niedzielne msze św. chodziliśmy do kościoła oo. Filipinów. Znamiennym dla tamtych czasów (początek lat 50.), a co szczególnie utkwiło w pamięci jest to, że kiedy na Anioł Pański rozdzwoniły się tarnowskie kościoły, lekcje były przerywane, wychodziliśmy z ławek i pod przewodnictwem nauczyciela odmawiana była w klasie wspólna modlitwa. Czasem dzwony „Na Anioł” biły podczas odpowiedzi ucznia, wtedy bywało i tak, że Anioł Pański uratował niejednego delikwenta od niechybnej „pały”. Wtedy skala szkolnych ocen była odmienna od obecnej. Dwójka czyli „pała” była oceną najniższą a piątka najwyższą. Były jeszcze pośrednie „trójki” i „czwórki” oraz plusy i minusy podwyższające lub obniżające, w zależności od prezentowanej przez ucznia wiedzy, wartość oceny. Chłopcy obowiązkowo uczyli się ministrantury i służenia do mszy świętej. Ale zanim zostało się ministrantem trzeba było, na wyrywki opanować na pamięć po łacinie i po polsku cały liturgiczny tekst oraz bezbłędnie znać posługę ministranta podczas mszy świętej. Jako początkujący ministranci już na godzinę szóstą rano w wyznaczone przez księdza E. Fijałkowskiego dni musieliśmy się stawić w zakrystii Kościoła Księży Misjonarzy. Katecheta każdorazowo przed mszą sprawdzał naszą znajomość liturgii, przepytywał z ministrantury a dopiero potem surowym napomnieniem: „tylko mi nie spać!” dawał sygnał do wyjścia przed ołtarz. Dla dzieci powojennego Tarnowa często odwiedzanym miejscem zabaw był ogródek jordanowski w miejskim Parku Strzeleckim, gdzie początkowo chodziliśmy pod opieką swoich mam. Znaliśmy także dobrze park Sanguszków w Gumniskach, gdzie zimą zjeżdżało się z tak zwanej „diablej góry” na byle czym: na sankach, nartach (wtedy „deskach”) i ślizgało na wyrobionych „szlajach” na workach, butach lub po prostu na tyłku. Jako 8-9 letni chłopcy sami robiliśmy z drewna, sprzęt zimowy: sanki, narty a nawet to, co nazywaliśmy szumnie, łyżwami. Takim uzdolnionym, konstruktorem był nieżyjący już kolega ze, szkolnej paczki Rysiek Schab (szkolna ksywka „Korea”), później w latach 60. i 70. bardziej znany w Tarnowie jako ,,Toni”, który mieszkał przy ulicy Franciszkańskiej 6. Sanki, które zbijaliśmy z desek były niziutkie, ciężkie ale stabilne i dobre do zjazdów z wyślizganej stromej górki w pozycji „na ,śledzia” lub „na ,koguta”. Po kawałki desek i drewna chodziliśmy do stolarni Stanisława Zauchy, który miał swój warsztat przy ulicy Wałowej, w miejscu gdzie obecnie stoi pomnik generała J. Bema. W stolarni tej pracował nieżyjący już mój sąsiad z kamienicy Romuald Skrabot, dla którego Zaucha był ojczymem. Według relacji Pawła Skrabota: ,,po powrocie ojca z wojska w 1956 r. budynek stolarni jeszcze stał i zakład przez długi czas funkcjonował. Ojciec pracował tam, aż do jej wyburzenia”[5]. Deski obrabialiśmy zwykle na balkonie przed moim mieszkaniem lub na podwórku. Ojciec mój z uwagą przyglądał się robocie i jak coś nie szło, wygłaszał swoje ulubione powiedzonko: „hebluj synu hebluj, przyjdę z siekierą to poprawię”. Trzeba przyznać, że w kwestii solidności był surowym rzeczoznawcą, ale także chętnie nam pomagał i podpowiadał najprostsze rozwiązania. W kamienicy w sprawach konstrukcyjnych rej wodził bardzo uzdolnionym technicznie, a zwłaszcza plastycznie, kolega z sąsiedztwa Andrzej Rymek. On to przy niewielkiej naszej pomocy zrobił z kilku kawałków drewna i listewek, cud techniki, wózek z drążkową kierownicą i kółkami z łożysk tocznych, które znakomicie się sprawdzały w warunkach „chodnikowych” na ulicy Lwowskiej. Cały wic polegał na tym, że jeden z nas siadał i był kierowcą a drugi rozpędzał wózek i wskakiwał na tył. Wózek był lekki, niski a łożyska nadawały prędkości. Prawie jak na bobslejach. Krzyczeliśmy wtedy na całe gardło: „z drogi śledzie bo wieloryb jedzie”. Jak opowiadała siostra Andrzeja, Maria Cetera jego wyjątkowe zdolności plastyczne dostrzegł prof. Wiktor Zin z Krakowa, który chciał go nawet wziąć pod swoją opiekę. Niestety Andrzej wyjechał na wieś, tam się zaszył i zmarł w kwiecie wieku 45 lat. Pierwsze „deski” wyrabialiśmy domowym sposobem, korzystając na początku z fachowej pomocy stolarza Przeklasy, który miał swój warsztat przy ulicy Więziennej usytuowany od strony muru kościoła Bernardynów[6]. Mistrz Przeklasa znany był z tego, że wykonał w swoim warsztacie, bodajże w 1947 r. pierwsze po wojnie ławki do kościoła Bernardynów, które wymieniono na nowe dopiero około 2003 r. Stolarz ten w zamian za solidne wysprzątanie swojego warsztatu podarował nam pierwsze dwie porządne sosnowe dechy i poradził jak je wyprofilować, zagiąć noski, wyżłobić rowek, i w którym miejscu najlepiej będzie zamocować wiązania. Jeszcze wielokrotnie sprzątaliśmy stolarnię pana Przeklasy w zamian za fachową pomoc i wykorzystanie jego narzędzi, aż w końcu mogliśmy się pochwalić swoim pierwszym, nieporadnym wyrobem. Najtrudniej nam szło z wygięciem nosków. Drewno na przemian zanurzaliśmy w gorącej wodzie, wyginaliśmy nad parą i napinaliśmy jak łuk sznurkiem, żeby ustawić wygięcie. Całą tę operację powtarzaliśmy kilkakrotnie ku niezadowoleniu pani Krystyny, mamy Ryśka, bo wszystko odbywało się w ich kuchni, gdzie przez kilka dni gotowała się woda i buchała para z garnka. Mocowanie wiązań było już mniej skomplikowane, bo zrobiono je z pasków ze skrawków skóry, przybitych gwoździami do desek. W pierwszą zimę korzystaliśmy z tych nart na zmianę w trójkę: Rysiek Schab, Wiesiek Oracz i ja. W kolejne zimy mieliśmy już własne, prawdziwe narty z prawdziwymi wiązaniami typu kandahar kupione przez rodziców w sklepie sportowym. Rysiek jednak uparł się i zrobił sobie solidne „dechy z czterema rowkami”, na których skakał ze skoczni stojącej na Górze św. Marcina lub brawurowo zjeżdżał z jednym kijkiem spod ruin zamku, wzbudzając tym wyczynem podziw u przygodnych widzów. Jeździliśmy też na łyżwach, ale z braku lodowisk wyszukiwaliśmy w mieście stromizn do zjazdów lub mocno ubitego śniegu. Takim dobrym miejscem do zjeżdżania była „różanka”, obecnie ulica Batorego, gdzie schodzili się młodzi amatorzy szybkiej jazdy z całej okolicy. Rozpędzaliśmy się już od placu Sobieskiego by potem w wielkim pędzie jechać wąskim trotuarem w dół aż po Koci Zamek. Trzeba było tylko uważać żeby nie, rozjechać przechodniów. Dla urozmaicenia budowało się na zjazdach małe skocznie z ubitego śniegu, na których przeprowadzaliśmy, poważne zawody w skokach łyżwowych na odległość. Innym razem doczepialiśmy się do jadących ulicami Tarnowa, nielicznych wtedy samochodów lub kursujących po mieście autobusów. Ponieważ w tamtych latach nie uprzątano z ulic śniegu, tak jak się to czyni obecnie, z czasem ubity śnieg stawał się twardy i śliski jak lodowisko. I tak ulicami Lwowską, Wałową, Krakowską dojeżdżaliśmy, za darmo pod kino „Krakus”, skąd tym samym sposobem wracaliśmy pod dom albo dojeżdżaliśmy dalej ulicą Lwowską pod nie istniejącą już dziś restaurację „Rzędzinianka”. Takim naturalnym lodowiskiem był zasypany obecnie staw kolejowy przy Drodze Do Huty lub staw w Parku Strzeleckim. Ale do tych miejsc było trochę daleko i rzadko się tam wybieraliśmy. Łyżwy mieliśmy różnego rodzaju. Jedne były wiązane do buta paskami, inne miały po dwie „żabki”, które przykręcało się oddzielnie do podeszwy i do obcasa buta specjalnym kluczykiem, a jeszcze inne posiadały tylko jedną „żabkę” przykręcaną do podeszwy, natomiast w obcasie buta trzeba było od spodu wydrążyć otwór, który zabezpieczony był blaszką także z otworem. Do tego otworu przez wkręcenie wciskało się metalowy bolec zamontowany na tyle łyżwy. Ten typ łyżew był zdecydowanie lepszy od poprzednich, bowiem tylne „żabki” często nie trzymały obcasa i w trakcie jazdy łyżwa spadała z buta. O łyżwy należało dbać, a już na pewno specjalnie troszczono się o ich wyostrzenie. W słoneczne niedzielne popołudnia celem rodzinnych wycieczek, a także naszych wypraw były tereny Góry św. Marcina z resztkami zamku zbudowanego przez Spicymira Leliwitę około 1340 r. Ruiny tego zamku, a także, straszliwe opowieści o krwawych walkach i tajemnych podziemnych przejściach, pobudzały naszą wyobraźnię i często w te ruiny powracaliśmy. Idąc w stronę wzgórza „marcinki” ulicą św. Marcina (obecnie J. Dąbrowskiego) zabudowania miejskie po jej prawej stronie kończyły się właściwie za gmachem Sądu Grodzkiego. Po jego minięciu ciągnął się w kierunku torów kolejowych szmat ziemi uprawianej na potrzeby tarnowskiego więzienia. Po lewej stronie ulicy znajdowało się kilka piętrowych i parterowych domów oraz miejska mleczarnia. Za mleczarnią można było skręcić drogą w lewo i przez przejście na torach kolejowych dojść do pałacu Sanguszków. Idąc natomiast prosto przez szlaban kolejowy szło się utwardzoną drogą (obecnie al. Tarnowskich) w stronę wsi Zawada. Po obu jej stronach ciągnęły się uprawne pola i ogrody, aż po same wzgórze. Odgałęzieniem „drogi do Zawady” była już „wiejska” droga (obecnie ul. Lotnicza), prowadząca do byłego majątku Sanguszków i na trawiaste lotnisko, które używał przed wojną książę Roman. Wprawdzie samoloty już tam nie lądowały, a lotnisko zamieniło się na pastwisko, nazwa się utrzymywała i przyciągała okolicznych mieszkańców, bo obficie rosły tam grzyby, zwłaszcza pieczarki. Zdarzyło się nam raz czy dwa, że trafiliśmy jak w tym rejonie wojsko odbywało strzelania z działek przeciwpancernych do drewnianych makiet czołgowych. Wtedy na „sanguszkowej” drodze ustawiane były armatki w kierunku strzelania, na wzgórze, a na wysokości biegnącej obecnie obwodnicy miasta ustawiane były w różnej odległości od linii strzału czołgowe tarcze. Cały rejon łącznie ze skrajem wsi Zawada zabezpieczony był uzbrojonymi żołnierzami z czerwonymi i żółtymi chorągiewkami oraz patrolami wojskowymi, które zatrzymywały każdego i nie dopuszczały do rejonu strzelań. Nam chłopakom z Pilzneńskiej Bramy udawało się ominąć wojskowe patrole i z odpowiedniej odległości przyglądaliśmy się ćwiczeniom. Po odbytym strzelaniu żołnierze doczepiali działka do ciągników samochodowych, zbierali tarcze i odjeżdżali do miasta. W upalne lata mieszkańcy Tarnowa masowo wyprawiali się nad rzekę Biała „Dunajcowi” do Kłokowej lub Pleśnej. Do Pleśnej, która wówczas była popularnym letniskiem dla, miastowych jechało się z Tarnowa pociągiem, który jak mówił mój Ojciec zapalony grzybiarz „jechał z taką prędkością, że można było po drodze wysiąść, uzbierać kosz grzybów i wsiąść z powrotem”. Jak pamiętam w drodze powrotnej z Pleśnej do Tarnowa dachy i zewnętrzne stopnie wagonów osobowych trzeciej klasy oblepione były na całej długości pociągu „wesołym” towarzystwem, wracającym w dobrych humorach z udanej niedzielnej wycieczki. Nierzadko grała harmonia, mandolina lub bandżo. W powojennym Tarnowie z braku mieszkań i pracy panowała ogólna „bida z nędzą”. Ludzie mieszkali w każdej, możliwej do zamieszkania „dziurze” i chwytali się wszystkiego, co mogło dać zarobek. W mojej dzielnicy pełno było sklepów, sklepików, warsztatów, wytwórni i małych składów oferujących nieprawdopodobne jak na dzisiejsze czasy usługi. Przy ulicy Wekslarskiej znajdował się składzik, który miał szyldy: „Darcie pierza” i „Sznury konopne”, co miało oznaczać, że wykonywał usługę w zakresie czyszczenia gęsich (lub kurzych) piór na puch do pierzyn i poduszek oraz oferował sprzedaż sznurów wyrabianych z konopi. Zresztą wytwórnia takich sznurów znajdowała się także w mojej kamienicy, gdzie również miał swój zakład i sklep „czapnik” szyjący męskie nakrycia głowy. Na rogu ulicy Wekslarskiej i Pilzneńskiej Bramy mieścił się znany w całym powiecie sklep Peszaka z elektryką i częściami do motocykli, a później z akcesoriami samochodowymi. Przy ulicy Szerokiej pod nr. 3 mieszkał Edek Pisz, którego ojciec wyrabiał w swoim mieszkaniu różnego rodzaju pędzle i szczotki. Ludzie chętnie jego wyroby kupowali, bo były solidnie zrobione (nie wypadało włosie) i długowieczne. Obok miał swoją pracownię introligatorską Szawica, który wraz z żoną przez długie lata prowadził ten interes. Bardzo często miejscem pracy rzemieślników były ich własne mieszkania. Na Lwowskiej zaraz za nieistniejącą dziś apteką (obecnie salon T-Mobile) miał w mieszkaniu pracownię tapicer Błąkała, który wraz z synami robił tam fotele i kanapy, a znowuż pod numerem 10 w bramie, była mała wytwórnia produkująca lizaki, karmelki i odpustowe cukierki. Jako dzieci często chmarą jak wróble biegaliśmy, do bramy po parę lizaków, które miały (i mają do dziś) niezapomniany smak słodkiego krochmalu. W okolicy było kilka miejsc gdzie wypiekano andruty i wafle do lodów. Najbliższe znajdowały się na Lwowskiej i na Bernardyńskiej. Tam też gromadziła się dzieciarnia po chrupiące, słodkawe skrawki. Można je było także za grosze kupić, ale dzieci ich raczej nie posiadały. W powojennym Tarnowie nie było zwyczaju przeganiania dzieciarni spod takich miejsc. Było chyba normalne, że ku uciesze dzieci a bez szkody własnej dostawały, na pociechę końcówki ciast lub kilka cukierków. Powszechnym zjawiskiem byli krążący po domach „fachurzy”, którzy wraz ze swoimi warsztatami przenoszonymi na własnych plecach odwiedzali podwórka, place i targowiska. Często słychać było ich nawoływania: „Garnki drutuje, garnki lutuje” albo „noże, noże ostrze”. Ponieważ wszelkie naczynia były drogie, gospodynie domowe chętnie za drobną opłatą korzystały z ich usług. Tu należy wyjaśnić, że drutowało się pęknięte garnki gliniane a lutowało dziurawe garnki blaszane. Fachura czyli spec od ostrzenia noży nosił na plecach ramę z kamiennym kołem do ostrzenia i pedałem do jego napędzania. Pamiętam, że przez jakiś czas chodzili po domach „szmaciarze”, skupujący lub zbierający niepotrzebne części garderoby lub jak wykrzykiwali „stare szmaty”. Odwiedziny takich wędrownych speców były niekiedy przez mieszkańców wyczekiwane, bo to w garnku wypadła dziura, a noże zrobiły się tępe i stanowiły swego rodzaju atrakcję. Kobiety przerywały swoje zajęcia i miały czas na pogawędkę, a dzieciarnia z miejsca oblegała takiego, majstra przyglądając się z uwagą „jak to sie robi”. Jedną z dziecięcych atrakcji byli podwórzowi grajkowie, którzy dość regularnie przychodzili „z koncertami” na nasze podwórko. Często odwiedzał kamienicę harmonista, który grał na „pedałówce”. Był to dość skomplikowany instrument, bowiem harmonista musiał mieć pomocnika do noszenia harmonii, pedałów i stołka, na którym siedział podczas grania. Ale że grał nieźle i znał wiele kawałków odchodził zadowolony z garścią bilonu w kieszeni. Rynek był zbiorowym miejskim targowiskiem, zapchanym furmankami z końmi, straganami i długimi stołami, na których rozkładany był towar. W dni targowe zjeżdżali się chłopi z okolicznych wsi, którzy swoimi wozami zapychali miasto na długi czas. Przy ulicy Franciszkańskiej pod ,czwórką stał popularny wśród dzieciarni zakład przetwórstwa owocowego, tak zwana „marmuladziarnia” w którym obok przetwórni prowadzony był skup owoców. Przed budynkiem ustawiały się długie kolejki furmanek z jabłkami, gruszkami, śliwkami i tym podobne, które tarasowały dawny plac Sprawiedliwości (!) i ciągnęły się aż za most nad Wątokiem. Podczas jednego z takich skupów otrzymałem od woźnicy duże dorodne jabłko, które wymieniłem na małego kota, którego jakaś kobieta chciała utopić w Wątoku. Kot Wojtek, choć psocił przez długie lata, mieszkał z nami. W pokoju pod oknem stał na kwietniku okazały filodendron, który miał długie, sięgające niemal do podłogi odrosty. Po nich to Wojtek wspinał się na parapet okna, aż kiedyś w końcu roślina nie utrzymała ciężaru i kwietnik z donicą, kwiatem i kotem znalazł się na podłodze. Filodendron się połamał, donica się rozwaliła a kot schował się przed gniewem Ojca i długo nie przechodził do domu. Warto wspomnieć, że po przeciwnej stronie „marmuladziarni” w budynku pod nr 3 mieszkał słynny w tamtych czasach brukarz tarnowski Molczyk znany z tego, że jako jeden z lepszych fachowców wyłożył kostką granitową wszystkie ważniejsze place i ulice Tarnowa. Natomiast przy ulicy Bernardyńskiej w budynku naprzeciw kościoła miał swoje lokum znany handlarz odpustowy Witek, który w głębi podwórka trzymał osiołka i nad wyraz spokojnego konia, Kubę. Rozwoził tym, Kubą pieczywo po mieście, gdy tymczasem osiołek chodził sobie luźno za wozem. Przy ulicy Szerokiej pod nr 4 mieściła się znana piekarnia Bronisława Świerada, gdzie Witek podjeżdżał swoim zaprzęgiem i brał stamtąd chleb do rozwiezienia. W tym czasie, gdy był w środku i nas nie widział próbowaliśmy bez powodzenia dosiadać tego osła, co zwykle kończyło się na bolesnym kopnięciu przez wierzgającego, zniecierpliwionego zwierzaka. Kiedyś dostałem takiego kopa w samą klatkę piersiową i jak pamiętam długo nosiłem ślad po jego kopycie. W tym samym budynku miał swoją, ciastkarnię Jan Świerad, do którego chodziliśmy na lody. Firma ta istnieje nadal i jest znana ze swoich wyrobów nie tylko w Tarnowie. Przy ulicy Bernardyńskiej pod nr 23 ciekawość naszą wzbudzał trzykołowy pojazd nazywany „hulajnogą”, który stał przed warsztatem szklarskim i należał do założyciela firmy Eugeniusza Pokornego. Był to niemiecki motocykl marki „Framo”, który miał jedno koło z przodu i zamontowaną na tyle pojazdu skrzynię służącą do przewożenia szkła i kitu. Do pana Pokornego też zachodziliśmy, zwłaszcza gdy potrzebne nam były do szkoły, na prace ręczne różnych wymiarów szkiełka i kit. Jak sięgam pamięcią zakład szklarski Eugeniusza Pokornego należy do jednych z najdłużej działających firm w dzielnicy i z tego też względu wart jest odnotowania. Obecnie właścicielem zakładu jest Wojciech Pokorny, który tak przedstawia historię swojego rodu i firmy: „Ród Pokornych wywodzi się z czeskich Moraw, skąd na początku XX w. przyjechał do Tarnowa, do powstającej huty szkła Sanguszki mój pradziadek Franciszek Pokorny - hutnik szkła, jeden z 12 braci równie jak on morawskich hutników. Pradziadek Franciszek zamieszkał w Zbylitowskiej Górze, gdzie w 1905 r. przyszedł na świat Eugeniusz, przyszły założyciel zakładu szklarskiego. Do wybuchu wojny dziadek Eugeniusz mieszkał z rodziną przy ulicy Paderewskiego i pracował jako urzędnik pocztowy. W 1940 r., w budynku przy ulicy Bernardyńskiej 23 założył swoją firmę „Glas und Zement Handlung – Skład szkła i cementu”. Za zgodą niemieckich władz okupacyjnych pomieszczenia w budynku wynajął od Żyda Ameisa, który wcześniej miał tam swój zakład krawiecki i szwalnię. Pod groźbą kary za niewykonanie zarządzenia, na drzwiach składu musiał mieć tabliczkę informującą po niemiecku i po polsku, że jest to „Firma Chrześcijańska - Arisches Unternehmen”. W kontaktach z Niemcami niewątpliwie pomogła dziadkowi doskonała znajomość języka niemieckiego, a także małżeństwo z moją babcią Austriaczką Elfrydą z domu Szubert. Zdarzyło się, że jeden z pracowników zakładu doniósł do policji niemieckiej, że dziadek nielegalnie bez odpowiednich uprawnień wykonuje usługi szklarskie dla okolicznej ludności. Na szczęście tym razem skończyło się na groźbach i na tym, że został przymuszony do zdania egzaminu na dyplom mistrza szklarskiego, który otrzymał w Krakowie w 1942 r. Niestety w tym samym roku jesienią został przez gestapo aresztowany i wywieziony do obozu w Oświęcimiu. Po powrocie z obozu koncentracyjnego w 1946 r. rozpoczął dziadek Eugeniusz starania o przydział dawnego lokalu pod warsztat szklarski, który w końcu udało mu się w całości odkupić w 1947 r. od właścicielek nieruchomości sióstr: Idy, Adeli i Bronisławy Ameisów. Od tego roku zakład pieczętował się nazwą ,,Szklarnia i wyrób kitu, Eugeniusz Pokorny, Tarnów, ul. Bernardyńska 23, telefon 231” Na początku lat 50. Eugeniusz Pokorny został przedstawicielem Jasielskich Fabryk Szkła i miał prawo do rozprowadzania ich wyrobów na cały kraj. Na początku lat 60. w szklarni dziadka wybuchł pożar spowodowany zapaleniem się mieszarki do produkcji kitu. Wprawdzie źródło ognia było rozpoznane a straty spowodowane pożarem były niewielkie, mimo to służby dochodzeniowe peerelowskiej Milicji Obywatelskiej nękały dziadka niekończącym się dochodzeniem i przeprowadzały szczegółowe rewizje w pomieszczeniach warsztatu i w prywatnym domu w Zbylitowskiej Górze. Pomimo szykan zakład nie zaprzestał swojej działalności usługowej, przez lata pracy mistrz szklarski Eugeniusz Pokorny wyszkolił wielu specjalistów, którzy później zakładali swoje warsztaty szklarskie a niektórzy z nich funkcjonują do dziś. Po śmierci Eugeniusza Pokornego w 1977 r. firma przechodziła z ojca na syna. Na krótko właścicielem zakładu została jego żona Elfryda a następnie syn Antoni. W 1989 r. zakład szklarski przy ulicy Bernardyńskiej 23 przejął Wojciech Pokorny.”[7] Warto dodać, że pan Wojciech jest miłośnikiem militariów z okresu II wojny światowej i chlubi się tym, że jego drugi dziadek ze strony matki - Franciszek, był żołnierzem legionowym i chorążym w 16. Pułku Piechoty Ziemi Tarnowskiej. Papierosy i tytoń palacze kupowali w „budkach”, które były pierwowzorem znanych później kiosków z papierosami. Były to betonowe słupy ogłoszeniowe, w środku których urządzony był mini sklepik z wyrobami tytoniowymi. Sklepik taki posiadał drzwi z małym oknem i parapetem, przez które sprzedawca podawał towar. W takim kiosku można było kupić papierosy, tytoń, machorkę (tytoń gorszej jakości), tabakę, bibułki do tak zwanych „skrętów”. Na parapeciku wykładane były luzem do sprzedania na sztuki papierosy gorszej marki, a także kolorowe szklane lufki, cygarniczki do papierosów oraz gazety. Popularnymi markami papierosów były: „Żeglarze”, „Płaskie”, „Mocne”, „Wawele”, „Belwedery” oraz „Wczasowe” i „Giewonty”. Później wprowadzono nowe nazwy dla tych samych papierosów jak: „Radomskie” i „Sporty”. Palacze - koneserzy mogli wybierać między markami: tymi, które produkowane były w Krakowie i tymi produkowanymi w zakładach tytoniowych w Radomiu. Podobno ze względu na jakość tytoniu radomskie były lepsze. Z tego co pamiętam tego typu trafiki z wyrobami tytoniowymi stały na Lwowskiej, na Kołłątaja przy Placu Drzewnym, na Burku i na Krakowskiej. Jerzy Dumoń opowiadał, że na ulicy Lwowskiej budkę taką prowadził niejaki Świętochowski, który mieszkał obok w bramie pod nr 4. Miał on zwyczaj, że w Nowy Rok pierwszy klient otrzymywał od firmy papierosy lub tytoń za darmo. Ponieważ mama Jurka namiętnie paliła „Żeglarze” już od bladego świtu pilnował z okna swojego mieszkania kiedy Świętochowski wyjdzie z bramy i otworzy swój interes. Wtedy jak powiada Jurek: ,,popędziłem na złamanie karku po schodach z II piętra żeby być przed innymi i zdążyłem. Byłem pierwszy, a grajcary miałem dla siebie”[8]. Na rogu ulicy Szerokiej i Lwowskiej było gruzowisko, jak wieść niesie, po pomyłkowo zbombardowanym przez rosyjski kukuruźnik niewysokim domu. Nie wiadomo dokładnie jak to było, ale jedna z wersji tak przedstawia to zdarzenie: w końcówce wojny sowieci mieli zamiar przeszkodzić wycofującym się od wschodu Niemcom w przemarszu przez miasto Tarnów. Jeden z samolotów miał zrzucić bombę na punkt u zbiegu ulic: Szerokiej, Wałowej i Lwowskiej, ale pilot nie trafił i bomba rozwaliła nie to co trzeba. Pikanterii dodaje ogólnie krążąca fama, że tym rosyjskim pilotem miała być kobieta. Prawdą jest natomiast, że plac ten odgruzowywali około 1950 r. junacy z SP (Służba Polsce). Przez kilkadziesiąt lat źle zagospodarowywany, dzisiaj jest miejscem odpoczynku i przyciąga ładnie urządzonym zielonym skwerem. Bibliografia Opracowania: 1. Hebda M., Ziemia Tarnowska, Kraków 1965Fotografie 1. Kamienica przy ulicy Brama Pilzneńska 3 (fot. Jarosław Zbrożek). 2. Zaświadczenie o zamieszkaniu oraz wysokości stawki czynszowej z 1946 r. (ze zbiorów Zbigniewa Radonia). 3. Przydział mieszkaniowy tymczasowy z 1946 r. (ze zbiorów Zbigniewa Radonia) 4. Ulica Brama Pilzneńska (fot. Jarosław Zbrożek). 5. Budynek dawnego internatu żeńskiego tarnowskiego Liceum Technik Plastycznych (fot. Jarosław Zbrożek). 6. Zegar słoneczny na budynku dawnego internatu żeńskiego tarnowskiego Liceum Technik Plastycznych (fot. Jarosław Zbrożek). 7. Autor z matką w ogródku jordanowskim w miejskim Parku Strzeleckim (ze zbiorów Zbigniewa Radonia). 8. Skrzyżowanie ulic Wałowej, Lwowskiej, Brama Pilzneńskiej i Szerokiej (fot. Jarosław Zbrożek). 9. Budynki dawnej „marmuladziarni” (fot. Jarosław Zbrożek). 10. Eugeniusz Pokorny (z lewej) przed budynkiem swojej firmy (ze zbiorów Wojciecha Pokornego). 11. Szklarnia „Eugeniusz” (fot. Jarosław Zbrożek). [1] Przy czym według dawnej pisowni była to ul. Pilźnieńska Brama. [2] Na podstawie ustnej relacji Jerzego Dumonia. [3] Przydział mieszkaniowy tymczasowy z dnia 21 III 1946 nr 7023/46. [4] M. Hebda, Ziemia Tarnowska, Kraków 1965, s. 52. [5] Na podstawie ustnej relacji Pawła Skrabota. [6] Przy czym obecnie ulica ta jest przedłużeniem ulicy Franciszkańskiej. [7] Na podstawie ustnej relacji Wojciecha Pokornego. [8] Na podstawie ustnej relacji Jerzego Dumonia.
. 205 138 246 290 17 12 395 385
w tym roku pewna wytwórnia słodyczy